Sięgnęłam po „Sopoty” Tomasza Słomczyńskiego, bo kompletnie nie znam Sopotu. Kojarzył mi się jedynie z molo, Monciakiem i okropnym krzywym domkiem. Wpadłam tam kilka lat temu na chwilę, „zaliczyłam” obowiązkowe „atrakcje” i uciekłam czym prędzej w bardziej przyjazne rejony, zastanawiając się, co znani mi, zakochani w Sopocie, mieszkańcy tego miasta, w nim widzą. Po lekturze „Sopotów” już wiem. I na pewno następnym razem, będę wiedziała, gdzie pójść i jak patrzeć, żeby poczuć klimat i ducha tego miasta, kurortu, salonu artystycznego.
Książka Słomczyńskiego, to kolejna interesująca pozycja pokazująca, jak mało wiemy o własnym kraju. To pasjonujący opis Sopotu, jego przeszłości zachowanej w przedmiotach i pamięci jego mieszkańców. Autor pokazuje jakie zmiany zachodziły w Sopocie od jego powstania aż do czasów obecnych.
Tomasz Słomczyński opisuje historię miasta, językiem niezwykle malowniczym, pozwalającym przenieść się wyobraźnią do czasów opisywanych. Oczami wyobraźni widziałam więc pierwszy spacer doktora Haffnera, założyciela uzdrowiska, przez wieś Sopot w 1807 r., a w końcu XIX w. czułam smród ścieków i strumieni okalających miasto. Czułam grozę bijąca ze zdjęć omawianego albumu z wystawy „Sopot o latach wojny 1939-45” i strach przed grasującymi w latach 40-tych XX w. bandami. Widziałam kolorowy Sopot lat 70-tych XX w. i oczywiście spotkałam uczestników festiwalu piosenki w 1977 r, opalających się na plaży, zwiedzających Trójmiasto i pomachałam Vondráčkovej w jej śmiesznie małym, żółtym samochodzie.
Ale „Sopoty” to książka nie tylko historyczna. To przede wszystkim opowieść o Sopocie przez pryzmat własnych wspomnień autora. Opowieść pełna emocji związanych z powrotem do własnej młodości aż po czasy współczesne.
Ze zdziwieniem odkryłam, że moje pokolenie mieszkańców Sopotu dorastające w latach 80-tych XX w., wspomina, że nie czuje się jakoś szczególnie związane z morzem. Pewnie wynika to z faktu, że w latach 80-tych aż do początku lat 90-tych XX w. plaże były zamknięte ze względu na duże zanieczyszczenie morza, nie mniej miasto bardziej kojarzy im się z lasem. I to właśnie z sopockim lasem swoje dzieciństwo wiąże zarówno autor książki, jak i jego rozmówcy:
„Sopot to dla mnie miasto w lesie a nie nad morzem” – mówi jedna z jej bohaterek.
„Przez długi czas morze, plaża, woda w ogóle nie miały znaczenia. To znaczy wiedziałem, że mieszkamy nad morzem, chodziłem jak każdy na spacery na molo z rodzicami, mój dziadek był marynarzem, tak samo zresztą jak mój wujek. Ale ta nadmorska kość nie definiowała mojego dzieciństwa. Ja byłem z górnego Sopotu i to, co było poniżej Alei Niepodległości, to była terra incognita.”- mówi kolejny rozmówca T. Słomczyńskiego.
Odnosząc się już do czasów zupełnie współczesnych, jedna z rozmówczyń autora mówi że trzeba odkłamać Sopot, iż „jest to miejsce do chlania i imprezowania”. Jest on bowiem na to zbyt piękny i zbyt wartościowy. Jestem przekonana, że autorowi udało się tego dokonać.
Obawiam się tylko, że mógł ubić bicz na własną skórę. Jeden z jego rozmówców skonstatował: „lato w Sopocie jest męczące, to prawda, ale wtedy można chodzić opłotkami. A poza sezonem Sopot jest cudowny”. Oby się nie okazało, że już i opłotkami nie da się chodzić.
Książka jest okraszona dużą ilością cytatów i bogatą bibliografią.
Czytałam ją z mapą w ręku i już planuję wypad do Sopotu. Tym razem już inaczej na niego patrząc.
Tomasz Słomczyński: „Sopoty”, Wydawnictwo Czarne, 2023, ISBN: 978-83-8191-654-7