Oto mój gość: reżyser teatralny i dramatopisarz debiutujący prozą, która boli — Mateusz Pakuła. Biorąc pod uwagę niniejszą prezentację, chciałabym zacząć od tego, czy Pana zdaniem czas leczy rany, czy tylko przyzwyczaja do bólu?
Myślę, że czas to nie wszystko, czas nie wystarcza, w przypadku traum i ciężkich doświadczeń, konieczna jest praca nad sobą, najlepiej pod kierownictwem zawodowca (terapeuty). Nie wystarczy poddać się czasowi i biernie czekać na to, że rany same się uleczą.
Bodźcem do zadania tego mało subtelnego pytania, otwierającego naszą rozmowę jest książka pod tytułem „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” opublikowana nakładem Wydawnictwa Nisza, za którą Agencja Książek w Obiektywie przyznała Panu Nagrodę Specjalną w organizowanym przez siebie konkursie „Debiut literacki — Pióro Roku 2021”. Jakie emocje wywołał ów werdykt i w jakim stopniu przyznawane nagrody literackie wartościują książki? W moim odczuciu ta konkretna, poprzez dosadne przedstawienie cierpienia, wykracza poza skalę oceniania…
Ja się, oczywiście bardzo cieszę z każdej nagrody, moje ego jest dopieszczone. Ale nagrody są przede wszystkim po to, by rzucać światło na pewne książki, bo przecież nie każdy ma możliwość przyglądać się całemu życiu literackiemu. Nagrody przyczyniają się do promocji tych konkretnych książek nominowanych i nagradzanych, i myślę że te największe i najbardziej prestiżowe jak: Nike, Nagroda Literacka Gdynia czy też Paszporty Polityki taką rolę spełniają. Jurorzy literaccy mają za zadanie wybrać najciekawsze, wartościowe dzieła wydane w danym roku, niekoniecznie mainstreamowe, niekoniecznie te, które leżą na głównych półkach w empikach – i zwrócić na nie uwagę czytelników.
Mówią, że najtrudniej jest zacząć i że pierwsze zdania winny być znaczące, by przyciągnąć uwagę Czytelnika. Czy miał Pan na uwadze ten fakt, kiedy pisał: „Uprzedzam, w tej książce dużo płaczemy, a jeśli nawet niedużo płaczemy to strasznie płaczemy”. Czy – biorąc pod uwagę Pana trudne doświadczenia – płacz może być jak katharsis, które oczyszczając z toksyn bólu przynosi ukojenie?
Tak, tak, tak właśnie uważam jeśli chodzi o płacz. Natomiast – jeśli chodzi o rozpoczynanie – nigdy nie wydawało mi się jakoś szczególnie trudne. W przypadku tej książki, zdania w dużym stopniu przychodziły do mnie same, i również ten początek przyszedł do mnie w pewnym momencie. Książka zaczyna się od zdania: „Zastałem tatę żółtego”, i gdy szukałem tej cezury, tego momentu, od którego powinna zacząć się ta historia, naturalnie przyszedł mi do głowy dzień diagnozy choroby. To pierwsze zdanie, już w drugim akapicie przeformułowuję, zmieniam czas na teraźniejszy, żeby jeszcze mocniej ulokować czytelnika w tzw. „tu i teraz”, w bieżącym przeżywaniu razem ze mną i z nami – z całą rodziną, tych wszystkich emocji i doświadczeń.
Odnotował Pan też takie zdanie, pytając samego siebie i odpowiadając zarazem: „Jak ja mam to pisać? No więc niech będzie, że będę pisał tak, jak się ze mnie leje. Niech to będzie strumień świadomości, jeśli coś takiego w ogóle istnieje”. Tę świadomość – wtedy pisząc – poddał Pan w wątpliwość, a dzisiaj jak zapatruje się na tę kwestię?
Nadal podtrzymuję to, co napisałem: to znaczy nie mam pojęcia, czy istnieje coś takiego jak zapis strumienia świadomości. To po prostu pewna konwencja.
Druga część mojej książki jest bardziej dziennikowa, bo w pewnym momencie zacząłem już pisać codziennie. Regularnie prowadząc dziennik pozwalałem sobie na zapisywanie emocji na gorąco i tego tygla nie poddawałem później jakiejś szczególnej obróbce, w związku z czym, momentami faktycznie fragmenty dziennikowe mogą być bardzo blisko takiego strumienia świadomości. Powiedziałbym, że książka balansuje pomiędzy tym, co bardzo emocjonalne i absolutnie szczere, a tym, co skonstruowane, przemyślane dramaturgicznie i wycyzelowane.
Co w pisaniu tak osobistych treści przychodziło z łatwością, a co było najtrudniejsze?
Pisanie tej książki w ogóle było trudne, bo było to dla mnie przeżywanie tego wszystkiego po raz drugi.
Ale miałem wrażenie, że w ogóle się nie cenzuruję, jeśli chodzi o intymne szczegóły rodzinnego życia: relacje z ojcem i innymi członkami rodziny.
Miałem wątpliwości, czy moje zachwyty nad twórczością kilku polskich twórców, nie będą uznane za wyrachowane pochlebstwo, ale w końcu uznałem, że poziom szczerości w tej książce jest tak wysoki, że powinno to zostać jednak odebrane jako coś absolutnie niewinnego i szczerego właśnie. W związku z tym, pojawiają się jakieś — czasami wprost zupełnie, a czasami mniej wprost — peany na cześć poezji na przykład Jerzego Jarniewicza, czy też książki Michała Pawła Markowskiego.
Jak Pan postrzega światy autora i odbiorcy? Czy mają one szansę się przenikać na płaszczyźnie zbliżonej do tej, łączącej Pana z Tatą? Czy dosadny język, którego Pan używa może w tym dopomóc?
Chodzi o to, czy możemy być ja — autor i czytelnik tak blisko ze sobą? To są zupełnie inne przestrzenie. Wydaje mi się — a to wynika z moich rozmów z czytelnikami i z dużej ilości wiadomości od osób zupełnie nieznajomych, które sięgnęły po książkę, a które dzielą się ze mną wrażeniami po lekturze i swoimi historiami — że bardziej jest tak, iż odnajdują się oni w tej opowieści, jakby lokując siebie w mojej pozycji, a swojego rodzica w pozycji mojego rodzica, co znaczy, że sobie gdzieś to przekładają na swoje relacje rodzinne lub znajdują analogie ze swoimi historiami. Czytelnicy odnajdują się w tych emocjach: odnajdują się w rozpaczy, albo właśnie czują ulgę w związku z wyrażonymi w tej książce także gniewem i wściekłością — wszystkimi tymi złymi emocjami. Czują ulgę. No i to jest też trochę odpowiedź na to drugie pytanie, czyli czy tak dosadny język pomaga? Myślę, że bardzo pomaga. Z tego co piszą odbiorcy, jest to często jakieś katarktyczne, czyli, że — zwłaszcza w przypadku tych wściekłych monologów i tego wywalania z siebie wściekłości — to jest coś, na co sobie ludzie często nie pozwalają, a bardzo tego potrzebują, żeby dalej móc żyć w zdrowiu psychicznym, i że ta dosadność pojawia się nie tylko w związku z wściekłością i wulgarnymi słowami, ale również w związku na przykład z fizjologią, albo pewnym komizmem, który może się wydawać, że nie przystoi w sytuacjach granicznych, związanych ze śmiercią.
Przełamywanie tej bardzo stabuizowanej sfery przynosi – co podkreślają czytelnicy – ogromną ulgę, co mnie też ogromnie zaskoczyło, bo jednak oddając książkę do druku, skupiałem się bardzo na jej społecznym potencjale. Taka ulga i jakaś terapeutyczna moc, która się nagle ujawnia w związku z tym, że ludzie po prostu potrzebują się przejrzeć w kimś, zobaczyć, że nie są osamotnieni w swoim doświadczeniu, przez co ja także czuję się mniej samotny. Ludzie piszą, że przeżyli coś podobnego, i podobnie czuli, że dostali język, dostali zdania, pozwalające to wszystko nazwać, czego nie umieli wyrazić, a za sprawą książki otrzymali pewne narzędzia. A jednocześnie wszystko to, staje się nie tyle wspólnotowe, ile osamotniające. Że jest ktoś po tej drugiej stronie książki, kto czuł podobnie, a więc nie jestem nienormalny, że to, że życzyłem, swojemu rodzicowi śmierci, nie jest nienormalne, że to, że wypełniała mnie wściekłość nie jest nienormalne, że to, że chciało mi się śmiać w sytuacji, kiedy ludzie mówią: „Cicho, cicho, nie śmiej się, nie wolno się śmiać” nie jest nienormalne…
Tworząc spektakle, żyje Pan życiami wielu bohaterów, tymczasem debiutując prozą, uczynił Pan bohaterem tego jedynego, najważniejszego – Tatę, a zarazem – nakreślił największy dramat ludzkiej bezsilności w obliczu nieuleczalnej choroby. Czy można by więc zaryzykować stwierdzenie, że wszelkiego rodzaju paradoksy definiują nasze życie?
Myślę, że paradoksy są ogromną częścią naszego życia, nie wiem jednak, czy je całkowicie i ostatecznie definiują. Na pewno są jego niezbywalną częścią. Natomiast jeśli chodzi o bohatera i o życie wieloma życiami, to nie mam takiego odczucia. Oczywiście pisząc sztuki i posługując się takimi postaciami, jak na przykład Stanisław Lem, Philip K. Dick, czy niedawno też Artur Conan Doyle i Harry Houdini, bardzo wchodzę w te życiorysy, przeżywam i empatyzuję z bohaterami: z jednym się bardziej zgadzam, z innym mniej. Zawsze mnie jakoś intrygują. Ale w ogóle nie mam poczucia, że bohater — mój ojciec, to jest ten bohater jedyny, głównym bohaterem tej opowieści wcale nie jest ojciec, tylko rodzina. Zbiorowy bohater. Istotna jest sieć relacji między poszczególnymi członkami rodziny, a nie tylko ta relacja na linii Ja – Tata. Oczywiście książka w ogromnej części jest wypełniona moimi emocjami, bo została napisana przeze mnie, natomiast chciałem — i mam wrażenie, że to się udało — pokazać bohatera zbiorowego, który w sytuacji granicznej sobie lepiej lub gorzej radzi. Ale — co jest też wspaniałe dla mnie — czytelnicy mówią, że wspaniała jest ta rodzina w tej sytuacji. Nie jest to książka wspomnieniowa — jak książki Wichy, czy Miry Marcinów i Ingi Iwasiów, poświęcone zmarłym rodzicom — książki o przepracowywaniu straty, o żałobie. Nie poświęcam w swojej książce uwagi życiorysowi taty, więc mam wrażenie, że ten bohater jest bardzo enigmatyczny w tym sensie, ojciec-everyman, który znalazł się w szczególnej, granicznej sytuacji.
Kilkakrotnie na kartach powtarza Pan jak mantrę: „Męczy mnie obraz ojca próbującego przełknąć hydroksyzynę”, a jaki obraz taty jawi się przed oczami, teraz kiedy rozmawiamy?
Mój ojciec zmarł niemal dokładnie dwa lata temu, niespełna dwa lata temu napisałem tę książkę, która niespełna rok temu została wydana, więc jednocześnie mam wrażenie, że minęło strasznie dużo czasu, a zarazem poczucie, że minęło bardzo niedużo czasu. Tata to człowiek cały czas obecny w naszej rodzinie, w tym sensie, że jest go pełno na zdjęciach w naszych domach i w naszych rozmowach. W związku, z czym obraz taty z ostatnich jego miesięcy życia powoli gdzieś się wycofuje i blaknie. Oczywiście nie jest też tak, że obrazy ojca wymęczonego chemioterapią i chorowaniem nie wracają, bo wracają, czasami nawet z dużą mocą, i myślę, że to jest nie do przeskoczenia.
Tym, którzy jeszcze po książkę nie sięgnęli, nadmienię, że oscyluje ona wokół cierpienia i śmierci Marka Pakuły – cenionego kieleckiego architekta, zmagającego się z rakiem trzustki, o którym mówi Pan tak: „Teraz myśląc o […] wizji nieśmiertelności przez dziedziczenie genów, wiem na pewno, że w pewnym stopniu chcę w przyszłości stać się moim tatą”. Jakie Jego cechy chciałby Pan przejąć w spadku, a może już jakieś w sobie udaje się dostrzec?
To nie są moje słowa, tylko mojego brata. Napisał on mowę, której na pogrzebie nie wygłosił, ja wygłosiłem mowę, w której poruszyłem kwestie dziedziczenia genów i biologicznego rodzaju nieśmiertelności. Mówiłem o tym, że tata żyje w moich synach oraz w jego sześciorgu wnukach. Natomiast mój brat — i to jego trzeba by zapytać o te cechy — w swojej mowie napisał, że chciałby się stać w jakimś stopniu tatą. Tata miał bardzo dużo zalet, które warto by w sobie rozwijać i pielęgnować: odpowiedzialność, niezawodność… Dużo cech — powiedziałbym inżyniersko-architektonicznych, które sprawiały, że był człowiekiem, na którego po prostu można było liczyć.
Co by Pan mu powiedział, dzisiaj zakładając, że mógłby Pana usłyszeć?
Nie zakładam, że on mnie słyszy, bo w to po prostu nie wierzę. Oczywiście można takie próby podejmować choćby na terapii, wypowiadając rzeczy, których się nie wypowiedziało, bo się na przykład nie zdążyło, albo nie miało się odwagi. To, co ja chciałem powiedzieć, powiedziałam w tej książce.
Na szczególną uwagę w moim odczuciu zasługuje pytanie zadane przez Pana Marka: „Czemu nie mogę jak pies umrzeć?” I Pańskie słowa: „Czy mam go udusić poduszką? Czy mam go udusić poduszką? Tak, jestem gotów, będę mordercą swojego ojca. Dobrze. Dam radę. Dam radę. Muszę go udusić, bo już dłużej nie mogę słuchać tych wyć”. Wszystko to dowodzi, że chcieć nie zawsze znaczy móc… Przyznam, że jestem wrażliwcem i czytając, wszystko mnie bolało, bo bardzo kocham mojego tatę, ale opisane przez Pana zdarzenia dowodzą, że miłość czasami nie wystarczy, by uczynić szczęśliwym kogoś, kogo kochamy, a wszystkiemu winne polskie prawo, niedozwalające na eutanazję, która jest także cichą bohaterką tej historii przeżywanej w szponach obostrzeń pandemicznych… Czy promując tę hiperintymną książkę żywi Pan nadzieję, że stanie się ona obiektem refleksji osób decyzyjnych w naszym kraju?
Nie mam złudzeń, że pojutrze moja książka poddana zostanie debacie sejmowej, a po popojutrze zostanie przegłosowana ustawa legalizująca eutanazję. Wydaje mi się jednak, że taka oddolna zmiana jest nieunikniona, że już się od dłuższego czasu wydarza, i że ta książka jest jedną z dźwigni, które jeszcze spowodują jej przyspieszenie i wzmocnienie. To znaczy, że pokolenie, uczestniczące teraz w strajkach kobiet będzie dokonywało radykalnie innych wyborów niż to najstarsze, którego głosów za chwilę już zabraknie w urnach wyborczych. Mimo że strajki kobiet nie przyniosły zauważalnego i natychmiastowego rezultatu, to myślę, że spowodowały ogromną zmianę w umysłach ludzi z pokolenia 20+, 30+, a nawet tych nastolatków, którzy za moment otrzymają prawa wyborcze. Po publikacji książki zaangażowałem się w działania kilku podmiotów, które pracują nad na przykład ustawą obywatelską, związaną z legalizacją eutanazji, należę do kolektywu Instytut Dobrej Śmierci prowadzonego przez Anię Franczak, zajmującego się odtabualizowaniem śmierci, a także do grupy „TAK dla legalizacji eutanazji w Polsce”, zrzeszającej lekarzy, prawników, profesorów, artystów, więc moja książka ma jakby aktywistyczny dalszy ciąg. Jednakże już sama jej lektura przekonuje ludzi, którzy mogli nie mieć pewności co do tej sprawy, a mój bardzo emocjonalny przykład przekonuje ich, oddziałując nie tyle na racjonalność, ile właśnie na emocje. Bardzo dosadnie pokazuję: „Przeszliście ze mną i z całą moją rodziną przez tę sytuację, no to teraz, proszę bardzo, jak głosujecie? Czy zagłosujecie na legalizację eutanazji?”. Myślę, że dziewięćdziesiąt parę procent moich czytelników — nawet jeśli się waha — zagłosuje na tak. Moim zdaniem to ogromny, aktywistyczny sukces tej książki.
Niejako na drugim biegunie zdarzeń, prezentuje Pan zwierzenia babci Haliny – mamy Pana Marka – roztaczającej przed Panem opowieść, w której walka o życie w czasie wojny była priorytetem. Czy więc trzeba je cenić, ale nie za wszelką cenę?
Czym innym jest walka o przetrwanie w sytuacji zagrożenia życia, czym innym akt łaski i miłosierdzia, jakim jest eutanazja w przypadku beznadziejnym, w którym nie ma mowy o ratowaniu życia, jest tylko bezsensowne wydłużanie cierpienia i straszliwego bólu.
Powinniśmy przestać myśleć o eutanazji jak o morderstwie, a zacząć myśleć o niej jako akcie miłosierdzia właśnie, akcie łaski. Jeżeli życie konkretnej osoby w konkretnym stanie ma się skończyć tak czy siak, moglibyśmy zrobić coś — a w pewnych sytuacjach wiele — żeby skończyło się godnie, a nie w cierpieniu i w upodleniu.
Przeglądając portale czytelnicze można łatwo wysnuć wniosek, że Pańska proza wzbudza skrajne emocje, ale w moim odczuciu nie można jej oceniać patrząc przez pryzmat „podobania się”, bo czy umieranie może się podobać? Raczej nie… Co więc mógłby Pan powiedzieć osobom, które nierzadko z odrazą odnoszą się do tego debiutu? Przeglądałam opinie na Lubimy Czytać, stąd moje pytanie…
Wie Pani, to jest portal, który bardzo mnie śmieszy, w którym pojawiają się przeróżne recenzje… Można ocenić Jamesa Joyce’a na jeden punkt i nawet tego nie uzasadnić, albo uzasadnić tak bzdurnie, że bolą zęby. Jeśli zaś idzie o moją książkę, sądziłem, że będzie dużo gorzej: że jedynki i dwójki będą sypać się dużo hojniej, a jednak przeważają opinie bardzo dobre i oceny bardzo wysokie. Ci, którzy przyznają te niskie oceny, rzadko w ogóle je komentują i uzasadniają, ale czasami się to zdarza, choć sposób argumentacji i ich poziom intelektualny, pozostawia wiele do życzenia, ale to już niechaj ocenią osoby, którym chce się wchodzić na Lubimy Czytać i to czytać. Dużo ważniejsze dla mnie jest to, co piszą zawodowi krytycy, a piszą hiper entuzjastycznie, albo entuzjastycznie. Bardzo istotne są nominacje do tych wszystkich nagród, bo właśnie — tak jak mówiłem — zasiadają tam wytrawni, zawodowi czytelnicy, ale najistotniejsze są wszystkie prywatne wiadomości, które dostaję, od zwykłych czytelników. One są najcenniejsze, bo właśnie z nich dowiaduję się tego, że nie tylko dla mnie, ale również dla innych, ta książka jest piękna. Mimo że jest o śmierci, i że pełna wulgarności czy fizjologii, że mimo to jest piękna, że może być piękna, że jest przepełniona miłością. Dzięki temu, że zderzają się w niej ze sobą pewne skrajności, to piękno i miłość ujawniają się z całą mocą. Tego w książkach szukam jako czytelnik i taka była moja intencja jako autora, żeby stworzyć rodzaj wypowiedzi, który tak działa na odbiorców. Inne opinie wynikają z faktu, że niektórzy czytelnicy są ode mnie światopoglądowo bardzo oddaleni i nic na to nie poradzę, bo przecież wszystkich nie zadowolę, i nie muszę też wszystkich zadowolić. Nie musi się ta książka każdemu podobać. Byłoby to jednak dość podejrzane.
Na temat „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” udzielił Pan już kilku wywiadów, ale czy jest jakieś pytanie, którego dotychczas nikt nie zadał, a na które Pan bardzo chciałby odpowiedzieć?
O! Już nawet kilkudziesięciu (śmiech). Czasami brakuje mi rozmów o jej formie, to znaczy, treść jest tak mocna i dojmująca, że przeważa szalę, bądź też te intymne, rodzinne, czy też społeczne, polityczne, kościelne i religijne tematy… Stosunkowo niedużo – chociaż też nie w ogóle – mówi się o konstrukcji, o języku – o komizmie się wspomina w związku z „Lemem i Dickiem”, czy postacią babci Natalii, – ale o formie, o poetyckości języka, o poezji… Wszystko to jest stosunkowo rzadko rozgadywane w takim stopniu, w jakim chciałbym, więc tym, którzy nie czytali, mógłbym powiedzieć, że – w przynajmniej moim odczuciu – jest dosyć śmieszna i dość mocno nasycona komizmem, ale też jest poetycka, pełna poetyckich odniesień, pełna również popkulturowych odniesień, a także moich odkryć lekturowych i czytelniczych, którymi dzielę się z czytelnikami.
Wiem, że we współpracy z Jakubem Woynarowskim przygotowuje Pan komiks poetycki zatytułowany „Musicale kwantowe”. Intrygujące połączenie. Czy mógłby Pan zdradzić więcej szczegółów?
Tak, mogę zdradzić. Szykujemy razem z Wydawnictwem Nisza na jesień tego roku — mam nadzieję, że już początek października — książkę, która się nazywa właśnie „Musicale kwantowe”. Ja odpowiadam za warstwę literacką, a Kuba za wizualną. Będzie to komiks. Jeśli ktoś zna twórczości Jakuba Woynarowskiego, wie, że te komiksy są bardzo specyficzne. Nasze ścieżki przecinają się już od kilku lat, współpracujemy przy różnych okazjach i od dłuższego czasu już planowaliśmy zrobienie wspólnego komiksu, takiego — mógłbym powiedzieć — progresywnego. I wreszcie zebrałem materiał bardzo hybrydyczny w warstwie literackiej, bo jest tam i poezja i dramat, i część prozatorska, więc jest on wielogatunkowy, a do tego dojdzie jeszcze warstwa wizualna, która całość zamieni w komiks.
A czy w przyszłości możemy spodziewać się także kolejnej książki napisanej prozą?
Tak, pracuję nad kolejną prozatorską książką. Zajmuję się historią związaną z moim dziadkiem, który w czasach stalinowskich był kilkakrotnie więziony w kieleckim więzieniu, i za ostatnim razem, kiedy tam siedział jako 17-letni chłopak za wybryki antykomunistyczne, obiecano mu, że nie wyjdzie stamtąd żywy. I wydostał go z tego więzienia Żyd, Ubek, w pięćdziesiątym pierwszym roku pułkownik w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Ten Żyd w czasie wojny został uratowany przez matkę mojego dziadka i przechowywany na wsi pod Kielcami. Po wojnie, kiedy już zrobił karierę w UB, odwdzięczył się moim prababce i dziadkowi. Po prostu: życie za życie. Odwdzięczył się wyciągając mojego dziadka z więzienia, z którego dziadek najprawdopodobniej by nie wyszedł żywy. Ta historia wymaga ode mnie badań, porządnego researchu i wielu rozmów, dlatego myślę, że – w odróżnieniu od Jak nie zabiłem… – będzie powstawała latami.
Myślę więc, że może być ona swego rodzaju pochwałą życia, przeciwstawnego śmierci, której teraz poświęcił Pan wiele miejsca.
Tak, bardzo możliwe.
Czego mogłabym Panu życzyć?
Proszę mi życzyć, żeby mój supervisor wewnętrzny, czyli mój wewnętrzny psycholog, który próbuje poradzić sobie teraz z recepcją książki, żeby zawsze dobrze funkcjonował.
Zatem właśnie takiego supervisora, który spisze się na medal życzę najserdeczniej.
W ostatnim słowie do Czytelników chciałbym powiedzieć jeszcze…
Może coś, co może jeszcze za rzadko powtarzam, to znaczy, że jeśli czytelnicy się jeszcze zastanawiają, czy przeczytać moją książkę, ale może trochę się boją, to żeby się nie bali, bo z tego co mówią ci, którzy właśnie na początku się bali, wsiąka się w tę książkę, bywa zaskakująco śmiesznie, ale też czule, w związku z czym, nie jest to książka, którą wypełnia tylko mrok.
Dziękuję Panu za tę szczerą i tak bardzo ważną dla mnie rozmowę.
Dzięki również.
Z Mateuszem Pakułą rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.